Nie wiem czy kiedykolwiek wierzyłam, że Mikołaj istnieje. Bo nie o wiarę tu szło, ale o umowę. O umowę, że w długą noc grudniową on przychodzi. On we własnej niewidzialnej postaci. Tak, tak, należę do tych, którzy w dzieciństwie nie mieli okazji do dotknięcia Mikołaja w postaci wyrośniętego krasnoluda z worem. W moim dziecięcym świecie nie było nic ważniejszego niż gra wyobraźni oparta o umowy. Nie było nic ważniejszego niż te światy na niby, stwarzane w bajkach, baśniach, legendach ale też w rówieśniczej grupie. Stwarzane na szybko, w pospiesznym rozdaniu ról osobom i rzeczom, w zorganizowaniu bardzo oszczędnych kostiumów i rekwizytów. Zwykle najbardziej podręcznych z podręcznych. Tkwiąc po kokardy i pilotki w świecie umowy, ja i moi rówieśnicy żyliśmy sobie szczęśliwie w nim aż się nam znudziło albo …przyszedł ktoś z gatunku „psuj". Dziś „psuje" rosną jak grzyby po deszczu. I kompletnie dewastują rodzicielsko-dziecięcą grę w Mikołaja. Tę odwieczną rodzinną grudn
copywriting, content marketing, pisanie kreatywne